W następny weekend zamówiłam małą, dyskretną kamerę monitorującą z czujnikiem ruchu. Tylko dla świętego spokoju – powtarzałam sobie, instalując ją w salonie, tak aby obejmowała drzwi wejściowe. Nawet Mark nie wiedział, że to zrobiłam.
Wtorek nadszedł zbyt szybko.
Kiedy wróciłam z pracy, pierwsze co zrobiłam, to otworzyłam aplikację. Czerwony komunikat przykuł moją uwagę: alert – 13:13.
Nacisnęłam „play”.
Drzwi się otworzyły. Weszła postać poruszająca się pewnym krokiem, jak ktoś, kto doskonale zna to miejsce.
To była Lauren. Żona mojego syna.
Patrzyłam, jak przechodzi przez mieszkanie, jakby należało do niej. Otworzyła szufladę mojej komody. Niczego nie wzięła. Położyła kopertę. Potem spryskała się perfumami, spojrzała w lustro, uśmiechnęła się i wyszła.
Siedziałam nieruchomo, nie mogąc złapać tchu.
Po co tu przychodziła? I dlaczego w każdy wtorek?
Kiedy później otworzyłam szufladę, koperty nie było.
Ktoś wrócił po nią.
Strach ustąpił miejsca czemuś innemu. Cichej, lodowatej jasności.
Zaczęłam obserwować. Robić notatki. Zapisywać nagrania. Stworzyłam folder na komputerze: Wtorki. Przeglądając stare wiadomości, natrafiłam na jedną sprzed miesięcy. Lauren dziękowała mi za klucz, „żeby mogła odebrać rzeczy Daniela we wtorek”. Doskonale pamiętałam tamten dzień. Byłam dumna, że jestem wyrozumiałą macochą.
Mark wiedział.
Zdrada nie wywołała we mnie histerii. Sprawiła, że zamilkłam.
Uśmiechałam się. Gotowałam obiady. Odtwarzałam rolę, której ode mnie oczekiwano. A jednocześnie zbierałam dowody: nagrania, harmonogramy, podejrzane wypłaty z konta, urwane rozmowy telefoniczne.
W kolejny wtorek Lauren znów przyszła. Z moim kluczem. Tym razem zostawiła kopertę. W środku było stare zdjęcie jej i Marka. Zbyt blisko siebie. Na odwrocie: „Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają”.
To nie był romans. To była prowokacja.
Przeczytaj dalej, klikając poniższy przycisk (CZYTAJ WIĘCEJ 》)!
